Umierając po ludzku

Paulina Dąbkowska Recenzje

Niezręcznie jest pisać o książkach tak intymnych, gdzie osobiste doświadczenia są przeciwwagą do literackiej fikcji, ale w wypadku książki Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję – debiutu prozatorskiego dramatopisarza i dramaturga Mateusza Pakuły, laureata konkursu o Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną z 2014 roku, pokusa jest naprawdę duża. Jednym z powodów ambiwalencji jest świadomość niewątpliwych walorów artystycznych tej quasi-powieści, ale również, (co jest prawdopodobnie istotniejsze) temat, który otwiera pole do stawiania poważnych pytań i nakłania do nieustępliwości w szukaniu odpowiedzi. Opowieść Jak nie zabiłem swojego ojca… to zapis walki ojca autora z nowotworowym cierpieniem, bolesną agonią, z bezsilnością i desperacją najbliższych, którzy za wszelką cenę próbują ulżyć choremu w cierpieniu. Wszyscy prowadzą nierówną walkę, bo i przeciwnik jest wyjątkowo twardy: ból, absurdy polskiej służby zdrowia, upokarzający stosunek do pacjentów na oddziale paliatywnym, ale walka, która jest w książce opisana, jako ta najbardziej dramatyczna, toczy się, o co innego, rozgrywana jest gdzie indziej… chory pragnie eutanazji, po prostu. Tylko, kto jest w tej walce przeciwnikiem?

Niemożność spełnienia ostatniej woli ojca, staje się zaczątkiem książki. Trzeba od razu dodać, że ta literacka próba zadośćuczynienia jest zarazem ważnym (i odważnym) głosem w rozmowie o fundamentalnym prawie do samostanowienia o sobie, do godności w umieraniu i ludzkiej wolności.  

Rozmawiajmy o faktach

Wróćmy na moment do Jak nie zabiłem swojego ojca…

Historia rozpoczyna się w momencie, w którym staje się jasne, że złe samopoczucie ojca bohatera to poważna choroba: nierokujący rak trzustki. Choroba postępuje błyskawicznie: operacja, chemioterapia, chaos i niepewność dominują w tym początkowym okresie, ale też jakiś rodzaj naiwności, brak doświadczenia. Każdy próbuje się dostosować, rodzina uczy się towarzyszyć, codzienność wymaga modyfikacji. W tym okresie bywa jeszcze normalnie, każdy w końcu jest „dobrej myśli”. Pierwsze tąpnięcie następuje, wtedy, kiedy chory nie otrzymuje kolejnego wlewu chemioterapii, bynajmniej nie z powodu niekorzystnych wyników morfologii. Chory, bowiem nie korzysta z ubikacji samodzielnie…

W ogóle poczucie absurdu będzie pojawiało się w tekście wielokrotnie, w odpowiedzi na zderzenie się z polskimi realiami leczenia paliatywnego, pomocą psychoonkologiczną, która okazuje się farsą (tzn. w ogóle jej nie ma, mimo zapewnień), regulaminami, pseudo-zasadami, hipokryzją, wszechobecną, szpitalną znieczulicą i jakimś nieprawdopodobnym systemowym przyzwoleniem na upokarzanie chorych i ich bliskich: opisy pogardy dla ludzkiej słabości są wprost porażające. Wkurw Pakuły jest, więc usprawiedliwiony, dlatego obrywa się wszystkim, po kolei.

Gra idzie o najwyższą stawkę: refleksję na temat umierania i śmierci. Dlaczego w tym wszystkim jest tyle przemocy? – pyta ojciec bohatera, pyta bohater, pyta rodzina, w końcu i my musimy zapytać. Dlaczego w tej materii mamy gębę pełną frazesów o miłosierdziu, a rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej? Dlaczego w tym kraju nie można umrzeć jak pies, tylko trzeba zdychać jak człowiek? Obrywa się, rzecz jasna, Kościołowi, który legitymizuje się szlachetnymi wartościami, ale odpornymi na argumenty logicznego myślenia, jak gdyby rozumianymi na opak. Cytuje autor słowa swojego ojca, który dopomina się o to, by umrzeć jak pies. Czy zastanawiali się Państwo kiedykolwiek nad etycznym lub moralnym prawem do skracania mąk ukochanemu zwierzęciu? Czy nie traktujemy owego aktu, jako gestu empatii, współczucia i miłosierdzia: „żeby nie cierpiał”. Dlaczego więc człowiek posiadający wolną wolę, w oparciu o wiedze dotyczącą stanu zdrowia, nie ma prawa dokonać wyboru. Dlaczego błaga, a jego błagań nikt nie słucha? Dlaczego karze się mu cierpieć?

Bezsens cierpienia

O eutanazji mówimy wciąż mało, jeśli zaś mówimy o niej, to z punktu widzenia dogmatu, zawsze mając na horyzoncie opinie o wartościach KK, a jest to temat ze wszech miar wart merytorycznej, opartej na faktach, debaty. Zatem, gest autorskiej zachęty do podjęcia refleksji, uczyniony intencjonalnie, nie ma nic z zarozumialstwa, nie został uczyniony na pokaz. Autor, mówi między wierszami, że należy się nad istotą eutanazji zastanawiać, ponieważ rozumienie jej sensu jest dogłębnym rozumieniem cierpienia, które nie uszlachetnia, jest zrozumieniem, że ból odbierający człowiekowi godność naprawdę może być powodem decyzji o przyspieszeniu śmierci, pragnieniem zakończenia życia.

Brak możliwości dokonania wyboru przez ojca bohatera oraz jego bliskich w pewnym momencie staje się uporczywy, dojmujący. Nie daje mi to spokoju… Nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak bardzo, my wszyscy, bez wyjątków, jesteśmy przywiązani do kultu cierpienia? Czy dlatego, że w polskiej kulturze, w naszym społeczeństwie, od początku, od każdego kolejnego początku, najważniejszym tematem było nasze narodowe męczeństwo? Zastanawiam się też czy ta potrzeba nadawania sensu cierpieniu nie ma korzeni w jakimś obronnym odwróceniu ról. Ale, w jakim celu z ofiar chcemy robić bohaterów? Aby z tym drażniącym, militarnym patosem wspominać: że był dzielny, że walczył, że się nie poddawał? Pod tym względem, książka Pakuły jest podobna do książki Mięcho Anety Żukowskiej: autorzy piszą (bez zbędnego pieprzenia) o pomijanych niewygodnych faktach w tej dyskusji. Podobnie jak autor Jak nie zabiłem swojego ojca… Żukowska podejmuje temat umierania (swojego), pisze też o ciężkości granicznych wyborów: odmawia uporczywej chemioterapii – iluzji podtrzymującej życie, rozważa eutanazje. Porusza również temat nadziei. Decyzja o niepodtrzymywaniu jej jest w gruncie rzeczy opowiedzeniem się po stronie realności, trudną sztuką akceptacji, jest odrzuceniem magicznego myślenia, które karmi nas przewidzeniami.

Wątek nadziei jest, bez wątpienia, istotny w całej tej układance.

O konstrukcji

Można pokusić się o stwierdzenie, że Pakuła stworzył coś w rodzaju „performatywnego” literackiego spektaklu, czyniąc zeń dowód na to, że można znaleźć środki wyrazu oraz taką strukturę i kompozycje tekstu, która będzie odpowiadać intensywności przeżyć, wadze tematu. Wplecenie w tkankę książki dramatu Lem vs. P.K. Dick z jednej strony pozwala wyrazić poczuciu absurdalności ostatnich miesięcy, a z drugiej strony przywołuje nas do realności (autor faktycznie pracował nad dramatem w tamtym czasie). Ale też odsłania stary konflikt: „czucia i wiary z mędrca szkiełkiem i okiem”.

W tych zapiskach Pakuły z czasu choroby ojca, w tym dzienniku odchodzenia szybko milkną podszepty nadziei na rzecz zrozumienia – współczucia, które pozbawione jest metafizycznej pompy. Autor nie tracąc panowania nad tekstem poddaje się nurtowi zdarzeń, zanurza się w realności, aby podać ją w wersji nieugładzonej.

Jak bardzo jest to opowieść nielukrowana niech poświadczy pewna scena:

„– Ale on może pić coca-colę?

– No nie może…

– No to co mam zrobić?

– No to może zero?

– Colę zero?

– No.

– No nie wiem…

Takich rozmów przeprowadzamy z mamą kilka dziennie.

Tata dostaje pół szklanki coli zero, wypija ją duszkiem i mówi:

– Ooojeezuuu.

– Co? Niedobre? Dobre?

– Jezu, każde pieniądze!

Wyobrażam sobie, że coca-cola zamiast tych świątecznych mikołajkowych robi taką właśnie reklamę”.

Mateusz Pakuła debiutancką prozą Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję czyni również dowód na to, że prawdziwa sztuka rodzi się w… bólach, choć to dla ojca autora, bohatera i bliskich na pewno marne pocieszenie. W swoim prozatorskim debiucie, autor wali prawdę między oczy: na temat umierania w Polsce, kraju szczycącym się, cóż za paradoks, szczególną ochroną życia. Tyle, że całą tę historię napisało życie, uchodzące, odchodzące życie. Tyle, że na ostatniej prostej (sic!) okazało się, że to życie… Pan Marek nie miał nic do powiedzenia.

Nie poruszyłam jeszcze wątku z rozdziału Pradziadek mojej wolności, ale to już Państwo sami doczytają.

Mateusz Pakuła: Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, Wyd. Nisza, 2021.

Dodaj komentarz