Teatr Łaźnia Nowa, Ebba Witt-Brattström Miłosna wojna stulecia, reżyseria: Eva Rysova, występują: Dominika Bednarczyk, Radosław Krzyżowski, scenografia: Justyna Elminowska, choreografia: Cezary Tomaszewski, premiera:2.09.2018
Miłosna wojna stulecia jest drugim spektaklem Evy Rysovej, który w ostatnim czasie obejrzałam w krakowskim teatrze Łaźnia Nowa. O pierwszym z nich, Wielorybie The Globe ze świetną kreacją Krzysztofa Globisza napisałam Sztuka robienia sztuki – (contekstualni.pl) z nadzieją, a właściwie powinnam dodać przekonaniem, że kolejne wyreżyserowane przez artystkę przedstawienie mnie nie zawiedzie. Ujawnię od razu: nie zawiodło i za moment spróbuję tę opinie uzasadnić.
*
Książka Ebby Witt-Brattström została wydana nakładem krakowskiej oficyny Lokator cztery lata temu. Poemat szwedzkiej literaturoznawczyni i działaczki feministycznej zgłębia temat postępującego niszczenia małżeńskiego związku, który po trzydziestu latach trwania staje się polem bitwy, przeważają na nim tarcia i pretensje, które zmierzają, jak to zwykle bywa, do obarczenia odpowiedzialnością jednej ze stron za wszystkie nieszczęścia. Porusza się tu tematy ważkie, nawet drażliwe. Zrobić z tego teatr i nie popaść przy tym w tragiczny patos lub ideową przesadę, nie należy do zadań łatwych, tym bardziej, że tekst, z którego czerpała Rysova napisany został w sposób, nazwijmy to, mało przychylny scenie. Wojna domowa jest straszniejsza niż groza stojąca za drzwiami, odbywa się bowiem na naszych oczach, w naszych sercach i umysłach, które przestają trawić nieznośne relacyjne uwikłania. I mimo że nie jest to dopowiedziane w samym tekście, a jedynie majaczy gdzieś w tle, wątek biograficzny autorki ma tu znaczenie: ona jest profesorką literatury nordyckiej na Uniwersytecie Helsińskim, jednocześnie aktywną feministką, on jest członkiem Komitetu Noblowskiego, na dodatek niezwykle wpływowym. Mamy więc do czynienia z osobami pełniącymi w życiu publicznym ważne rolę, które jak mniemamy, wypełniają sumiennie i z lojalnością. Okazuje się jednak, że te same osoby, od których chcielibyśmy (naiwnie?) oczekiwać, że również w sferze prywatnej podtrzymują życiowe ideały, nie są w stanie tego zrobić. Co więc widzimy? Ona tkwi w relacji z przemocowym szowinistą, on we własnym poczuciu, spędza życie z kobietą, która na każdym kroku chcę go wykastrować, pozbawić męskości, a więc dominacji. Ostatecznie jest to historia jakich wiele, bez względu na status społeczny pary. A może właśnie ten rozdźwięk obnaża jak głęboko sięga mizoginia, jak mocno zinternalizowany jest patriarchat. Czym więcej jej feministycznego zacięcia i samoświadomości, tym więcej poczucia, że należy „coś” (jego) zmienić, ale on im więcej władzy i wpływów zyskuje na zewnątrz, tym bardziej nie ma zamiaru tego czynić. Wręcz przeciwnie posiadana władza jedynie wzmacnia w nim przekonanie, o własnej racji, a więc o męskiej dominacji. Sytuacje, niewątpliwie, staje się patowa. Ponadto coraz głębsze wchodzenie w rolę sprawia, że toksyczna zażyłość nie ma końca, pozostaje parze dramatyczny taniec kata i ofiary. Spirala szaleństwa się nakręca, Bednarczyk dostaje ciosy z widowni, kuli się, w pada na deski, w końcu przywdziewa zbroje. Muszę przyznać, że spektakl zostawia nas z dylematem, kreśląc dojmująco realistyczną alegorię małości, tyleż pojedynczych istot, co i społeczeństwa.
*
Spektakl rozpoczyna się od performansu. Na scenę wchodzi aktor (Radosław Krzyżanowski), ustawia drabinę przy wiszącej z boku białej płycie pilśniowej, przynosi wiertarkę, a na deski sceny rzuca strzały. Zaczyna wiercić, wtykając co chwilę w powstałe dziury szpice, trwa to na tyle długo, że nie da się nie słyszeć przebiegających przez widownie odgłosów zniecierpliwienia: „Chyba zmarnowaliśmy pieniądze” słyszę za plecami, ale przecież i we mnie pojawia się irytacja, bo przecież nie przyszłam oglądać taniego show, czekam na mięso, chcę w końcu zobaczyć, jak ci dwoje skaczą sobie do gardeł. Początek zadziewa się w akompaniamencie głośnej muzyki, która plącze się z odgłosami wywiercania kolejnych otworów, jak gdyby celowo tworząc nieprzystawalną do siebie parę dźwięków, istniejących w odmiennych światach. W końcu przed oczami publiczności pojawia się dokończone dzieło; serce utworzone ze strzał, na środku, którego „bije” kiczowaty mały neon z napisem amore. Czyżbyśmy wymyślili sobie idee miłości, która zdjęta z ram i przeniesiona do realności, okazuje się dziełem żałosnym? Dumny autor swojego dzieła, wprowadza na scenę żonę (Dominika Bednarczyk), która na widok tandetnego tworu cieszy się i również wygląda na dumną. Wszyscy, na krótko, uśmiechamy się na widok ich szczęścia. Zaraz potem, rozpoczyna się taniec śmierci, który będzie przecinał kolejne bitwy
*
Scenę wypełnia bankietowa scenografia: długi stół z przekąskami, kilka stolików i krzesła, przerzucone przez oparcia ubrania. A może jesteśmy na weselu? To by nawet pasowało: głośna muzyka, prezent, pierwszy taniec i kolejne coraz słabsze pląsy, widownia złożona z weselników, i to przeczucie wiszące w oparach weselnego alkoholu, że euforia nie potrwa zbyt długo. Katastrofa jest blisko. Muszę przyznać, że podoba mi się ten sposób na wciągnięcie „nas” w przestrzeń spektaklu. Pozwala to rozwiązać trudność, której się najbardziej obawiałam – poemat Witt-Brattström jest oparty na wypowiedziach, ale tak skonstruowanych, jakby małżonkowie mówiąc do siebie, mówili w pustą przestrzeń. Owy chwyt pozwala utrzymać dramaturgiczne napięcie; nie do końca możemy przyglądać się samej sztuce, twórcy wplątują nas w dramat pary i podobnie jak w życiu, nie mamy zamiaru się wtrącać. Ośmielam się mówić „nas”, bo wydaje mi się, że zarówno kobiety jak i mężczyźni dostrzegą uwikłania, w których żyjemy na co dzień. Nie zawiodło mnie również budowanie nastroju. Uwaga widza prowadzona jest między prawdą rzeczywistości i prawdziwością świata scenicznego, między przestrzenią doświadczenia a uniwersum fantazmatów; mamy doświadczyć zarazem fizyczności rozpadającej się relacji i umowności sztuki, którą posługują się najpierw małżonkowie, wyszukując podczas kłótni fraz jakby pojedynek miał służyć wyłonieniu lepszego erudytę. Aktorzy mnożą słowa, z których – mimo że brzmią mądrze – niewiele wynika. Słowa bowiem nie oddadzą bólu, który zalega w ich ciałach. Skąd mielibyśmy wiedzieć czym jest owa „psychoza pychy” gdybyśmy jej nie doświadczyli.
*
Kiedy aktorzy kończą swoją operę mydlaną i schodzą ze sceny, zostawiają po sobie pobojowisko; rozbite talerze, wywrócone krzesła, przewrócony stół, rozlane wino. Niełatwo chyba przyjdzie przełknąć przesłanie. Każdy przecież wierzy, że życie można wymyślić i jakoś je sobie ułożyć, skomponować w symfonię, poemat, katedrę albo przynajmniej przepis na smaczną i pożywną treść. No właśnie, tak.