Dasz radę!

Od czasu pamiętnego filmu fabularnego Debiutanci z 2010 roku, amerykański reżyser Mike Mills konsekwentnie trzyma się tematyki relacji międzyludzkich, rodzinnych. Dokładniej, w każdej produkcji filmowej odsłania wątki autobiograficzne i kładzie na nich fikcjonalną nadbudowę. Fabuła Debiutantów opierała się na historii późnego coming outu ojca Millsa, inspiracją dla filmu Kobiety i XX wiek były losy matki reżysera i jej sióstr. W najnowszym czarno-białym filmie C’mon C’mon również czerpie z tego, co intymne, własne. Być może, właśnie dzięki temu odnajduję w prostych losach swoich bohaterów ukrytą energię, która pozwala mu zupełnie inaczej opowiadać o ludzkich tęsknotach, pragnieniach, uczuciach, o rzeczach znanych i codziennych. I trzeba od razu powiedzieć, że C’mon C’mon to nie jest film jakiego wyczekiwaliśmy. Jeśli spodziewamy się, że bohaterowie będą spełniać nasze oczekiwania co do tego, jacy mają być, to będziemy zawiedzeni. Kompozycja filmu oraz wyciszenie akcji sprawiają, że niemal naturalnie skupiamy się na bohaterach i jak to w przypadku obserwacji relacji innych, zaczynamy oceniać. O tak, oceny pojawiają się niemal od samego początku filmu. Tylko, czy jesteśmy w stanie stwierdzić co łączy bohaterów, jakie doświadczenia ich ukształtowały, z czym się zmagają, jakie są ich pragnienia, cele, na jakie próby zostali wystawieni? Czy naprawdę ich znamy? Czy naprawdę mamy prawo oceniać ich wybory, decyzje? Czy tak dobrze znamy samych siebie, żeby móc twierdzić, że poznamy innych? Czy naprawdę to „ja” wiem lepiej? Czy potrafię wejść w skórę drugiego i dowiedzieć się, co się w nim zadziewa? Pocieszające jest to, że mimo przeciwności losu bohaterowie dają radę i to jest w tym filmie piękne.

C’mon C’mon to dramat delikatny i pełen czułości – zarówno w punkcie wyjścia, jak i dalej, mimo że nie raz emocje zamierają w gardle. Między bohaterami możemy rozpoznać cały wachlarz uczuć od złości, irytacji wynikającej z niezrozumienia, obawy, tęsknoty, smutku, samotności, bezsilności, beztroski, czułości i wielu innych. Wiedzę o bohaterach czerpiemy z nielicznych sekwencji obrazów z przeszłości, kilku fragmentów rozmów, garści zdarzeń. Na ich podstawie próbujemy wysnuć własną opowieść o tym, kim są Johnny, Viv, Jesse, a nawet o tym jaki był Paul oraz matka rodzeństwa. To splątanie jest wyreżyserowane na najwyższym poziomie, a świadomie użyta powściągliwość jest jednym z elementów tworzących atmosferę wyciszenia, która pomaga zatracić się w światach wewnętrznych postaci. Niewątpliwie wpływa to na odbiór, sposób w jaki myślimy o obrazie.

Wróćmy jednak do C’mon C’mon: Główni bohaterowie filmu to: Johnny – dziennikarz radiowy, jego siostra Viv – pisarka, wykładowczyni oraz jej dziewięcioletni syn Jesse. W tle pojawiają się jeszcze dwie postacie: matka rodzeństwa, która umarła rok wcześniej oraz Paul eks partner Viv, ojciec Jessego, którego poznajemy w momencie nawrotu choroby dwubiegunowej. Rozgrywający się między nimi wielogłos jest impulsem do rozpoczęcia opowieści filmowej zanurzonej w codzienności i zwyczajności, mówiąc przekornie – niezwykłej. Każdy z bohaterów oddziałuje na resztę, każdy z nich zmaga się z osobnymi przeżyciami, które wpływają na kondycje całego systemu. Choroba i śmierć matki rzutują na relacje Johnnyego i Viv, choroba Paula poróżnia rodzeństwo, przyczynia się do rozstania partnerów, jest dramatem dziecka. Rozstanie Johnnego z partnerką oddala go od rodziny, chociaż może to wynik żałoby po stracie matki? Dramaturgia filmu jest tak subtelna, a jednocześnie tak mocna, rozwija się stopniowo, kiedy odkrywane są dalsze nici łączące bohaterów. Brat i siostra nie byli ostatnio w kontakcie, nie pozbyli się wzajemnych uraz, ale bez wątpienia ich więź jest silna, troszczą się o siebie i kochają. Poróżniło ich podejście do choroby Paula – Johnny chciał, aby Viv o siebie zadbała, ona z kolei chciała pomóc i zawalczyć o zdrowie partnera, nie tylko dla niego, dla siebie, ale również dla syna. Kiedy Johnny kontaktuje się w końcu z Viv, kobieta jest zdecydowana pomóc Paulowi, z decyzją wiąże się jednak konieczność oddania pod czyjąś opiekę syna. Johnny chce pomóc. I ten wątek wprowadza nas w istotę filmu, a więc w naukę słuchania i wczuwania się w potrzeby bliskich, reagowania, wybaczania i naprawiania tam, gdzie się zepsuło. Tak wiele jest w filmie C’mon C’mon dowodów na to, że relacje są autentyczne nie wtedy, gdy udajemy, że nie ma w nich trudności, bólu i rozczarowania, ale wtedy, gdy mimo trudności chcemy, aby trwały, decydujemy się je naprawiać, uczyć się słuchać i rozumieć innych. Tak, po pierwsze jest to traktat o słuchaniu, nie pouczaniu, ale słuchaniu właśnie.

Bez wątpienia, ciekawym zabiegiem jest włączenie w tkankę narracji wywiadów, które Jahnny prowadzi z młodzieżą[1]. Padają w nich ważne pytania (najczęściej o przyszłość) i ważne odpowiedzi. Równolegle rozgrywają się historie wielu osób, dla których istotne jest to, aby ich przeżycia i widzenie świata zostały przyjęte i wysłuchane. „Bla bla bla” – tak Jesse odpowiada dorosłym, kiedy wyczuwa fałsz, bo naprawdę można zatracić się w kakafonii dźwięków, pustosłowia, które w każdej chwili swojego życia jesteśmy gotowi z siebie wydobywać.

Najnowszy film Mike’a Millsa to obraz liryczny, nie popadający w artystowski patos, uczuciowy, ale nie sentymentalny.

Film C’mon C’mon i wspólna droga bohaterów jest za to symbolem docierania do istoty bliskości.

Tylko tyle i aż tyle.

kadr z filmu Cmon Cmon (plik recenzencki)

[1] Warto w tym miejscu dodać, że prywatnie Mills jest ojcem dziewięciolatka i wielkim fanem audycji radiowej Iry Glassa „The American Life”. Można więc przyjąć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że te dwa fakty przesądziły o sposobie prowadzenia narracji, o problematyce i strukturze filmu.

Dodaj komentarz