W programie dwudziestego sezonu artystycznego krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa pod hasłem „Dbaj o higienę myślenia” zobaczymy dwie premiery Mateusza Pakuły, reżysera „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, spektaklu, który w ubiegłym sezonie przyciągnął do teatru tłum widzów. Jedna z tegorocznych premier odbyła się 1 grudnia i od początku towarzyszyło jej zainteresowanie. Spektakl „Latający Potwór Spaghetti” promowany jest przez twórców jako farsa religijna, oferująca okazję do refleksji i dyskusji o wierze, obrazie uczuć religijnych oraz granicach ośmieszania. Nie wymaga to chyba dodatkowych uzasadnień – temat jest na czasie. I z drugiej strony, podoba mi się pomysł wrzucenia go w konwencje, która z zasady zajmuje się błahą problematyką. Zderzenie to, samo w sobie, jest niezłym żartem, częściowo tłumaczącym kierunek ideowy spektaklu. Twórcy postawili sobie ambitny cel, aby połączyć otwarcie dyskusji na temat religii z lekką, nieintelektualną zabawą. Brzmi obiecująco, ale też ryzykownie.
Na spektakl wybrałam się licząc głównie na poczucie humoru, które otoczy nowohucką scenę. Ostatecznie, farsa nie musi być mądra! Akurat dla samej farsy, nawet lepiej gdyby nie była. Za to w swych samonapędzających się absurdalnościach, śmieszyć powinna. Oczywiście każda może śmieszyć na swój sposób, dopuszczając prostotę, dwuznaczności, grubiańskie żarty, prymitywizm. Może to uogólnienie, ale nie jest nam dłużna nic więcej, ponad zgrabnie poprowadzonym mechanizmem udawania, który nie posypie się w trakcie, doprowadzając do samoobnażenia. Jeśli to się uda – połowa sukcesu.
Lawirując między śmiechem a przedstawieniem człowieka w życiowym momencie, farsa wymaga od aktorów gry na wysokich obrotach, a publiczność zmusza do odłożenia kryteriów oceny jakie właściwe są innym gatunkom. Jednak aspiracje, aby „Latający Potwór Spaghetti” stał się punktem wyjścia do poważnej rozmowy o religijności, stawia przed tym psotnym gatunkiem wysokie oczekiwania. Ale przecież nie byłoby spektaklu, gdyby nie przekonanie, że używanie religijnej konwencji dla satyrycznej krytyki może nadkruszyć dogmatyczne przekonania, które najczęściej opierają się logice. Parodystyczne kulty, takie jak Kościół Latającego Potwora Spaghetti mają bogatą historię. Pozostaje tylko sprawdzić, jak to wszystko razem zagra na scenie. Nie ukrywam, że moje obawy, wzbudził przekaz o tym, że spektakl jest w pewnej części aktywistyczny. Nie jestem entuzjastką takiego teatru, a może to kwestia zmęczenia polityczną prezentacją poglądów na scenie. Od jakiegoś czasu staje się to tematycznie i interpretacyjnie nużące, ta ciągła potrzeba wyciągania wniosków: zgadzam się/nie zgadzam się. Nie chcę popadać w romantyzm, ale tęsknię do artystycznej formy. A więc, zasiadłam na widowni wraz z krakowską publicznością, z odrobiną niepewności, ale z dobrym nastawieniem.
Scenografia wykonana przez Justynę Elminowską trafia w sedno. Przedsionek firmy, to w zasadzie poczekalnia, do której zjeżdża się windą. Za recepcyjnym blatem siedzi Sok z Żuka, którego można wezwać na pomoc, chociaż on myśli tylko o sobie i bardziej przeszkadza, więc lepiej się zastanowić, czy w ogóle warto korzystać z jego usług. Zresztą, parafrazując filmowe przesłanie, takie rutynowe nawiedzenie nie mogłoby świadczyć o tym, że życie po śmierci istnieje. Kserokopiarka z minionej epoki, automat z Colą Zero i ostatnią paczką Monster Munch, poza tym dwa rzędy krzeseł, dla oczekujących. Po religijnemu, powiedzielibyśmy czyścieć, gdzie rozegra się potyczka o umysł człowieka. A może jesteśmy wrzuceni w rzeczywistość ubraną w kostium nieuchronnego religijnego uwikłania. To skojarzenia, który pozostawiają niezatarte wrażenie. Scena jest korzystnie oświetlona, czerwona poświata zza drzwi windy, słup rozproszonego światła na środku sceny. Póki co piętro niżej, a tym bardziej piętro wyżej ma nas nie interesować.
Długie intro do viralowego utworu „Gdzie jest krzyż” wprowadza w atmosferę spektaklu, „był tu krzyż, a teraz go nie ma”, emocje rozgrzane do czerwoności, balansujące między śmiesznością, a grozą, pamiętamy wszyscy. Historia walki o krzyż spod Pałacu Prezydenckiego, swego czasu, została szybko przechwycona przez Internet i obśmiana na tysiąc sposobów. A mieliśmy do czynienia tylko z brakiem symbolu, aż strach pomyśleć, jak zareagowałyby nasze zwoje mózgowe, gdyby doszło do „zniknięcia” według podobnego wzoru: „był tu bóg, a teraz go nie ma”.
Do poczekalni w piekle trafia Bobby Henderson, w roli którego zobaczymy Jana Jurkowskiego. Bobby to fizyk (nie mylić z fizjologiem), twórca Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, który podpadł Trójcy Świętej, wymyślając religie: pastafarianizm. Pasta – od makaronu. Wiara w makaronowe bóstwo i oparta na niej religia posłużyła założycielowi Bobbie’mu jako wytrych do obnażania absurdów religijnych dogmatów oraz sprawdzania granic ośmieszania przekonań. Poza tym Bobbie, nie wierzy w nic. Historia zaczerpnięta z życia, bo Henderson, to faktycznie ten Henderson, który ów Kościół wymyślił. Realizm w całej pełni. Poza tym, reszta, a więc całe to piekło, zmyślone.
Wracając jednak do spektaklu: Szatan w purpurowym stroju (Szymon Mysłakowski) odstawia taniec, a chrześcijańskie piekło zaczyna nabierać, w swym zmyśleniu, podwójnego znaczenia. Po kolejnej, nieudanej próbie wybrania innego piętra, z windy wychodzi Bobby. Ściera się najpierw z Szatanem, którego zadaniem jest wysłać Hendersona do odpowiedniego kręgu piekła, a potem z samym Jezusem, który pojawia się najpierw w windzie, później w piekle w swym niebinarnym ciele. A jakże, Jezus jest w „Latającym Potworze Spaghetti” kobietą (Zuzanna Skolias-Pakuła), a Duch Święty wyglądem nie przypomina gołębia (Emose Uhunmwangho). Ot, farsowe przebieranki. Oczywiście jedyny, któremu nie jest do śmiechu, to Bobby racjonalista w koszuli i spodniach, który pod wpływem absurdów wiary, w którą nie wierzy, stara się nie stracić wiary we własny światopogląd. Nie jest to proste zadanie. Próby przekonywania, zastraszania, wpędzania w poczucie winy, kokieteryjne umizgi, obrażanie się, to tylko niektóre sposoby, aby złamać Hendersona. Oczywiście wszystko na wesoło, nieszkodliwie, zachęta hitami gospel, szacunkiem i miłosierdziem Pana. Nikt tam nie rozumie, jaki to defekt umysłowy dopadł Bobby’ego, jak to możliwe, że nie wierzy w to, co trzeba. I tak oto sfera, zdawałoby się czysto prywatna, zostaje przekroczona. Na uznanie zasługuje gra aktorska. Od tych artystyczno-nawracających Bobbiego starań, nikt na scenie nie dostał zadyszki.
Dwie sceny spektaklu zapadają w pamięć. Krótki wykład z planszami Ducha Świętego o zależnościach między Trójcą Świętą, szybko zamienia się w wyjawienie boskich tajemnic. Świetnie to parodiuje Uhunmwangho. Druga to konstruowanie wykrywacza do obrazy uczuć religijnych, w której Jezus z Szatanem na plecach kombinuje jak może, żeby dowieść, że moralnie zasadne jest mieć „oko na sąsiadów”.
Kabaretowe grepsy, podbite świetną muzyką i śpiewem aktorek sprawia, że farsowy chaos wokół Hendersona nakręca się, aż do transgresyjnego finału, w którym wszystko wywraca się na drugą stronę. W usta Jurkowskiego, reżyser wkłada cytaty racjonalistów, świeckich humanistów, ateistów od Oskara Wilde’a po Sama Harrisa, tworząc pastisz na średniowieczny moralitet. Dzielny bohater Bobby stanął do nierównej walki między dobrem a złem, sam przeciwko wszystkim! Niby to takie proste, powiedzieć, że każdy potrafi myśleć samodzielnie, ale kiedy Bobby wypowiada słowa o tym, że „dzieci są jeszcze za małe, aby się mogły obronić” będące tym samym argumentem, który w innych okolicznościach używany jest przeciwko edukacji seksualnej w szkołach, robi się jakoś trudniej.
W „Soku z Żuka” jest scena, w której umarli bohaterowie, małżeństwo Maitland, skarży się: „Jesteśmy uwięzieni z tymi ludźmi”. Oglądając „Latającego Potwora Spaghetti” Pakuły można, w podobnym stylu, zastanawiać się, kto przez kogo jest więziony i kto komu jako pierwszy wszedł z butami do domu.
Zgadzam się z twórcami spektaklu, że śmiech potrafi rozbroić bombę. Przyznam jednak, że tym razem mało się śmiałam. Nie z powodu granic ośmieszania, bynajmniej. A może w jakimś sensie, właśnie dlatego. Ta zakręcona karuzela emocji mnie nie porwała, głównie dlatego, że wyczerpały się we mnie pokłady chichotu ukierunkowane na te same nonsensy. Nachodzi mnie refleksja, nie sądzę, żeby była odosobniona, ani szczególnie odkrywcza, że pod tym tryumfującym karnawałem jest coś uwierającego, co będzie nam towarzyszyć, wychodząc z teatru.