Site icon contekstualni

Heavy Blood

Tak czy inaczej, bywałem również w ciotowatym nastroju. Pewnego piątkowego wieczoru zadzwoniła Sophia i próbowała mnie wyciągnąć do klubu na wielkie party, ale odmówiłem. Włożyłem za to koszulkę naszej kapeli Heavy Blood i schowałem scyzoryk do kieszeni spodni, bo postanowiłem, że skurwysyna zadźgam, jeśli nie odda mojej forsy. Nigdy nie wierz agentom! Umówiliśmy się na Times Square o dziesiątej – było mi wszystko jedno, równie dobrze mógłbym go obedrzeć ze skóry na środku Madison Square Garden w przerwie meczu Knicksów albo w Central Parku w porze lunchu. Przed wyjściem spojrzałem na swoje odbicie w lustrze i na przepite oczy: „Miarka się przebrała” – powiedziałem trochę jak palant, ale to przez Jamesa miałem długi, a od ponad roku musiałem chałturzyć na imieninach w domach z basenami, za ecie pecie, kiedy na moim koncie powinny widnieć sumy wielocyfrowe. Nie licząc płyt, zagraliśmy dla tych złodziei wiele naprawdę ogromnych tras koncertowych.

Koniec niewolnictwa!

Może byłem zły, może mój ton brzmiał, jakbym przyswoił sposób wypowiadania się z reklamy płynu do naczyń, ale nie miałem zamiaru nikomu nic wciskać. Byłem podstarzałym rockmanem z lekką nadwagą, który postanowił walczyć o swoje. W tym zawodzie nigdy nie było łatwo, ale byliśmy zgraną drużyną. Gitarzysta był nieraz tak pijany, że ledwo odróżniał struny, a pałker mimo dobrych chęci nieustannie się mylił, ale lubiliśmy się nawet wtedy, kiedy przyprowadzaliśmy na próby nasze byłe.

***

Noc była gwieździsta. Szedłem Madison Avenue, stadko nastolatków poruszało się jak fala na jeziorze i było w tym coś śmiesznego, a może i bezradnego. Złość we mnie wezbrała, kiedy pomyślałem, że jeszcze niedawno sam byłem młody i głupi i że od tamtego czasu niewiele się zmieniło. A teraz przez tę sprawę z Rock Music Production jeszcze raz odezwały się we mnie najgorsze instynkty. Zdarzało mi się wcześniej kląć, czasem i pić, dałem komuś w mordę, w końcu byłem znanym rockmanem, ale ci psychopaci zrujnowali mi życie. Popłynąłem z wódą, Emma mnie opuściła, źródełko z forsą wyschło. Stałem się bezsilny wobec używek, całego życiowego syfu. Gdybyś miał takie trudności jak ja, też byś był.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że James nigdy nie przyznał się do winy. Gdyby nie on, moje życie mogłoby wyglądać inaczej. Mogłem być bogaty! To lepsze niż brak kasy i niedojadanie. Mogłem coś znaczyć!

***

Około godziny dziewiątej dotarłem na miejsce. Stanąłem w bramie. Czekając na Jamesa, wypaliłem fajkę i napisałem smsa do Sophie.

Nagle podszedł jakiś menel, nie wiadomo skąd. Zasraniec wyglądał jak szary papier toaletowy, który kupuję w dyskoncie. Już miałem być mordowany, kiedy usłyszałem:

– Pij.

Rozbisurmaniony, dziad jeden.

– Co to jest, kurwa? – odpowiedziałem, żeby ukrócić gościa.

– Żadna kurwa, pij – powtórzył.

Złagodniałem, kiedy zobaczyłem pół litra czystej przed nosem.

– Głodny? Niegłodny? – spytał. – Mam przekąski.

Pokiwałem przecząco na niegłodny. Menel zaśmiał się, odsłaniając gołe dziąsła. Kwartał ulic przypominał miejsce wyjątkowo wredne. Jakby niewidzialny tłum zerwał się na równe nogi i chciał nam spuścić łomot.

Wypiliśmy pierwszą kolejkę.

– To co? Na drugą nogę?

– Czekam na kogoś – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo nie chciałem, żeby James zastał mnie w dwuznacznej sytuacji.

– Wpakowałeś mi się do mieszkania! – odpyskował menel.

– Fuck – wyjąkałem, bo źle mi szło z przeprosinami – ale wyglądasz na gościnnego.

Tak wiem, żart był płaski.

– Gościnnego? Nie gadaj, pij.

Kiedy przechylałem flaszkę, jakiś cień wślizgnął się pod buty. To był cień Jamesa. Tamtego wieczoru wszystko było czarne, nawet trawa. Uwierz mi, mógłbym użyć sześćdziesiąt razy słowa black, sto dwadzieścia razy słowa dark i dwa razy tyle słowa shadow, to i tak nie oddałbym atmosfery rozpaczy, jaka wisiała w powietrzu.

– Wyglądasz jak gówno – usłyszałem nagle.

Spojrzałem na niego, od razu poznałem, że chce mnie wydymać.

– Oddawaj moje pieniądze – ryknąłem.

– Tim, masz urojenia!

– Urojenia, fagasie?!

– Musisz z tym skończyć! Musisz przestać chlać!

– Oddawaj forsę, albo… (to było ostatnie zdanie, jakie zapamiętałem).

Wyciągnąłem scyzoryk.

Szybko przyjechały psy, wpakowały mnie do suki.

***

Następnego dnia ocknąłem się na detoksie. Wóda schodziła powoli. Leżałem na łóżku i gapiłem się w sufit, ale nie mogłem zasnąć. Nie wiedziałem, czy mi się to wszystko śni, czy nie śni. No, czy ta bezsenność to sen? W tym śnie-nie-śnie wszystko było bardziej męczące, dosłownie wszystko. Zabiłem Jamesa? Nagle obleciał mnie strach. Leżałem nieruchomo. Zrobiło się gorąco. A jeśli go zabiłem? Wezmą mnie do kicia. A co, jeśli nie? Każą mi przestać pić? Nie umiałem wyobrazić sobie abstynencji. Do końca życia nic, ani kropelki?! Dostałbym nakaz sądowy? Trafiłbym, w trybie obligatoryjnym, na odwyk. Żadne ambulatoryjne półśrodki z alkomatem przed spotkaniem, bo już po, to można łoić. Tacy jak ja od razu trafiają na oddział zamknięty. A co, jeśli James nie istnieje?

Wieczorem było spotkanie AA. Zwlokłem się z łóżka, chociaż nadal skrzypiało mi w głowie.

Na pierwszym mitingu zwróciłem uwagę, że wielu z nich, to znaczy – z nas, pełni jakieś funkcje, przykładowo taki wysoki Latynos był specjalistą ds. Żywności i Napojów. Parzył kawę. Niektórzy wypijali dwie, sam wiesz, jak to jest prowadzić nerwowy styl życia, ale Latynos uwijał się, bez gadania. Latynos robił kawę i wiedział, kto jaką z nich/nas lubi – że niski z brodą broń Boże z mlekiem. W ogóle dowiedziałem się, że zrobienie kawy alkoholikowi to jednak wyczyn jest. Alkoholicy trzymają się dwóch zasad: po pierwsze, nie może to być żadne rozpuszczalne nie-wiadomo-co, pijemy sypaną/parzoną i po drugie, łyżka na sztorc. Tak, tak, kawa alkoholika to nie jakieś tam cappuccino, kawa alkoholika ma kopać. To proteza środka. Latynos był też odpowiedzialny za słone przekąski, rozdzielał je do kubeczków i stawiał na stole. Niby nic, a jednak wszystko. Gdybym chciał, mógłbym dostać podobną fuchę. Do obsadzenia były stanowiska: specjalisty ds. Odbierania Domofonu, ds. Utrzymania porządku, ds. Witania i Żegnania, ds. Udzielania wstępnych informacji, ds. Kontaktu ze światem zewnętrznym i wiele innych. Wydawało się, że najważniejszą postacią jest jednak prowadzący – siedział na początku stołu jak jakiś Vito Corleone, a ze splecionych palców robił różne klatki, bębenki i kołowrotki i kręcił nimi przez całe spotkanie. Dopiero później dowiedziałem się, że to alkoholik taki sam jak inni. Ja też mógłbym poprowadzić miting, pod warunkiem, że wykazałbym się abstynencją, nie taką krótką, kilkugodzinną, taką to nie, ale taką, którą dostrzeże grupa, tj. „Sieć Wsparcia”, bo to odpowiedzialna służba. Ale tak, od kopa, to mógłbym myć szklanki, bo „kto szklanki myje, ten nie zapije”. Dla własnego dobra powinienem jednak „wyciągnąć watę z uszu i słuchać”.

Tak też zrobiłem. Rozłożyłem krzesełko, takie na ryby, tylko drewniane i usiadłem w kącie sali. Dym gęstniał z minuty na minutę. Napięcie rosło, mimo że każdy z nich, to znaczy – nas, mówił, że odczuwa spokój i niewyrażalną słowami wdzięczność. Zaczęło się równo o piątej. Po odczytaniu tekstów prowadzący dał sygnał do powstania i chwyciliśmy się za ręce. Modlitwa. Dająca nadzieje, ale było w niej coś przygniatającego, bo z każdym kolejnym słowem na naszych twarzach pojawiało się błagalne: Zlituj się boże, no! Zlituj!

Tematem spotkania był krok pierwszy, stacja pierwsza: wszyscy alkoholicy są skazani na zagładę. Najzwyczajniej: na zagładę ! Najprawdopodobniej rozjedzie ich pociąg, trafią do wariatkowa, wpadną pod samochód, dostaną wylewu albo się powieszą. Jeśli wcześniej się nie opamiętają, rzecz jasna. No i w tym pierwszym kroku ważne jest, żeby rozpoznać dno.

Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.

Wszystkie wypowiedzi zaczynały się od słów: „odkąd jestem w programie” i koniecznie coś z „pogodą ducha”. Nie było w tym nic złego, może raczej niepokojącego, w tym całym rozpamiętywaniu dat, liczeniu dni i godzin, które brzmiało jak stawianie horoskopów albo rozkładanie pasjansa. Pomyślałem nawet, że to nie dla mnie, że chciałbym mieć znowu dwadzieścia lat i głowę w chmurach. Co ja bym dał za to, żeby te magiczne zaklęcia, które kojarzyły mi się z rozpaczą i śmiercią, zastąpić „stanem bezpieczeństwa”. Żeby móc znowu bezkarnie, bezboleśnie, bezpiecznie, żeby móc pociągnąć łyk mleka matki i najeść się do syta, żeby się w końcu nasycić oralnie, mentalnie, emocjonalnie, żeby ukoić niemowlęce nerwy, żeby ssać pierś matki tak długo, tak długo, aż w końcu nikt z nas nie będzie liczyć żadnych godzin, ani żadnych dni.

***

– Bez wątpienia, jesteś alkoholikiem, Tim – spuentował Mike, mój terapeuta. – Chciałbym powiedzieć, że historia twojego ostatniego zapicia jest wyjątkowa, ale nie mogę. To historia jakich pełno. Nie martw się, w końcu niewiele osób umie pogodzić się z zakręceniem butelki, no, z odstawieniem od piersi, jak wolisz.



Exit mobile version