Site icon contekstualni

Zapiski z konieczności

Wszystko to, co zostanie zapisane tutaj, na tym bladym papierze, który we właściwym czasie czytelnik będzie mógł wziąć do ręki, jest częścią prawdziwego życia. Jak ważne jest pierwsze zdanie historii, wiem z autopsji: nigdy wcześniej nie napisałam tego właściwego, które byłoby na tyle wciągające i ambitne, abym sama przed sobą mogła przyznać, że właśnie dla niego jestem gotowa pisać dalej. I choć wydaje się to niemożliwe – taka jest prawda.

Próbowałam napisać je wielokrotnie: mozolnie skreślałam, dodawałam, przestawiałam słowa i znaczenia, nawet w chwilach ogarniającej mnie omnipotencji, próbowałam zmieniać szyk Bogu,na próżno. A i to zdanie, mimo że, niesie mnie dalej jako arche historii, zdaje się nazbyt znajome. Sprowadzone do roli towaru, stało się wspólnym mianownikiem mas: elementem rozrzedzającym indywidualność. Na swój sposób przypomina mi, że oczekiwanie od życia wyjątkowości jest karłowatym chciejstwem, ciemnością, z której wyłania się cisza. Chyba, że jest coś o czym nie wiem?

Jeśli zatem przyjmę ten punkt widzenia, mam dowód na to, że wszystko już zostało powiedziane i żaden początek, nic w gruncie rzeczy, co ma jakąkolwiek wartość dla mnie czy dla ciebie, nie jest niczym nowym. Ktoś (Bóg?) tak to pomyślał, że każda praprzyczyna jest słowem. Wszystko: ziemia i niebo są niepewne. Słowo trwa. Bez względu na to czy jest powiedziane, pomyślane czy zapisane. Znajdziemy je w mrokach duszy, w najgłębszej tęsknocie, która zalega na jej dnie. Owszem można się w niej nurzać i udawać rozkosz. Obfitość będzie zależeć od okoliczności: sklepy mięsne, widok na ogród, sześć piw w lodówce, [bóg z tobą] i kołek na ścianie, bo nie podcina się gałęzi, na której się siedzi. Wszystko to, a może nawet więcej, tworzy liturgie dostatku.

I wracam do punktu wyjścia, bo wrażenie ulotności życia zatacza w tym miejscu krąg, ujmując w symbol początek i koniec. Krąg. Obrót. Powrót. Właśnie ten rodzaj nietzscheańskiej metafory, tylko w przebłyskach widzi drgnienie nieświadomości, czyni z chwili prawdę. Alfa i Omega. Pierwszy i Ostatni. Początek i Koniec. Mój umysł doprowadzony do ostateczności, próbując po raz kolejny odtworzyć tu chwilowe wrażenie, dochodzi do wniosku, że chwila, z perspektywy czasu nie ma nic wspólnego z tym, co zwykliśmy nazywać egzystencją człowieka. Chwila jawi się jak płoche oczy matki, w których wszystko zostało przesądzone. Każda próba uchwycenia minionego, będzie rozpaczliwym doznaniem odchodzenia, odrywania od życia. Ledwie zapisawszy pierwsze zdanie, kiedy jeszcze nie zdążył ochłonąć mechanizm komputera, istnieje ono przecież dla mnie jak wydmuszka: kolorowe, ale puste w środku.

Takich początków można zliczyć setki. Autor w mniej lub bardziej zawoalowany sposób pragnie jedynie powiedzieć, że nie potrafi inaczej odsłonić tego co ma głęboko ukryte. Pisząc „autor” mam na myśli siebie. A piszę to z szelmowskim uśmiechem, bo oboje (ja i ty) tworzymy iluzję, że zdołamy siebie poznać. Masz jakieś imię, ty po tamtej stronie?

Żywioł literatury służy identyfikacji. Być może służy też jakiemuś początkowi, o którym jeszcze nie wiem. Być może nie służy niczemu.

Pisanie o pisaniu to nie żadna ucieczka. To czekanie na początek.

Teraz. Spróbujmy teraz (ty razem ze mną) wyobrazić sobie człowieka, który broni się przed zatopieniem w cierpieniu, chorobie… zalewa mnie śmiech… naprawdę, jeśli teraz to opiszę, jako czytelnik zdołasz sobie wyobrazić, ile znaczy dla niego chwila? Spieszę powiadomić, (bo ktoś mądrzejszy ode mnie już o tym napisał): tyle co garść popiołu.

 

Popioły dzieciństwa

Pamiętam jak robi się ciemno a ja osuwam się w myślach (mama przyjdzie czy nie?). Do dzisiaj została mi ucieczka w bezosobowy świat fantazji (tata gdzie tym razem?). Leże, kręcę niewidzialną gałką – i zapala się światło. Pstryk. Gaśnie. Kręcę drugą – i zaczynają tańczyć moje palce na ścianie. Gdy kręcę gałką (a kręcę na wszystkie strony) coś jak gdyby wyznacza mi drogę. Jestem za siatką z drutu kolczastego, na wypadek gdyby pojawiły się zmory. Mama pyta: Lekcje zrobione? Śpisz? Nie śpię, udaje. Udawanie wychodzi mi lepiej: to bezpieczna baza, w której tworze nowe światy. Niemal zawsze mam do nich połowę drogi, pewnie dlatego, od dziecka moje życie stoi w rozkroku.

Powiedzieć? Nie powiedzieć. Powiedzieć. Nie powiedzieć. I tak w kółko. Mówienie i niemówienie gonią się po okręgu. Jeżeli coś ich nie zatrzyma, nic nie przerwie wiecznego powrotu; więc nic się nie zacznie. Bo: co i do kogo? Co by się miało… Uporczywe pytania… co i do kogo? Nie dają spokoju a brak odpowiedzi wzmaga oddalenie. I wszystko od początku. A właściwie: „Kim jestem?” i „Skąd biorą się dzieci”? Wyobraźnia z trudem daje z tym radę. Ten dziecinny stan wspomnę nie raz w przyszłości, bo bywają takie podróże w głąb ciała, z których ciężko wrócić.

Oglądaliście film Człowiek, który nie śpi?

Tykanie zegara – budzik dzwoni

Ty się nie ruszasz. Zostajesz w łóżku. Zamykasz z powrotem oczy. To nie jest gest premedytacji. To w ogóle nie jest żaden gest. Lecz brak gestu. To gest, którego nie robisz. To gesty, których robienia unikasz. Położyłeś się wcześnie. Spałeś spokojnie. Nastawiłeś budzik. Słyszałeś jak dzwoni. Czekałeś aż podzwoni sobie jeszcze dobre parę minut. Już wcześniej zbudził cię upał, światło czy też oczekiwanie.

Nie ruszasz się. Nie ruszysz się. Ktoś inny, twój sobowtór, widmowy dubler wykonuje być może zamiast ciebie, jeden po drugim gesty, których ty już nie robisz. Wstaje, myje się, goli, ubiera, wychodzi. Pozwalasz mu, aby wyleciał na schody, na ulicę, złapał w biegu autobus…

Od dawna już nie czytasz. Wpatrujesz się w półkę z jasnego drewna. W małą miednicę z różowego plastiku, w której gnije sześć skarpetek. Dym z porzuconego papierosa idzie w górę, całkiem prosto lub prawie…

Coś pękło. Już nie czujesz żadnego wsparcia. Coś co krzepiło cię do tej pory i dodawało ci ducha, napełniało poczuciem własnego istnienia, wrażeniem, że należysz do świata, że jesteś w nim zanurzony, zaczyna cię zawodzić. Twoja przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlewają się teraz w jedno. Są bezwładem twoich członków, twoją podstępną migreną, goryczą wystygłej neski, ciszą na poddaszu, które służy ci za pokój…

Wychodzisz dopiero po zmroku[1].

W gwałtownych olśnieniach widzę tylko pewne miejsca, zawsze te same: ulice, domy, szkoły, parki, biblioteki, kioski Ruchu, hałdy. Dzisiaj to są skamieniałości, ale wtedy, te punkty tworzyły życie. Kiedy choroba unieruchomiła mnie zobaczyłam to ostrzej. Rozglądam się na boki i dostrzegam ten sam szpitalny widok, który jawi się przede mną w każdej sekundzie, jak gdyby na wzór nieba. To co widzę przed sobą stoi nieruchomo, zmienia się, to czego nie ma.

Zamykam oczy. Czasem widzę osoby: pana Gienka, panią Jasiówkę, Andżelikę i jej mamę Barbarę (zanim wyjechały do lepszego świata stłoczonego w obozach dla uchodźców), matkę wracającą z pracy, ojca i Dagmarę, babcie i ciocię Elżbietę, wujka Janusza i wujka Ryśka, kuzynki matki. Ich ciała zawsze mnie fascynowały: zmęczone, stare lub młode, okrągłe i kościste. Najbardziej ceniłam w nich miękkość. Uczestnicząc w doniosłym momencie zespolenia z ich tkankami, miałam wrażenie, że odradza się we mnie pierwotna struktura, kluczowe poczucie stałości. Patrzę w wysoko zawieszony sufit i przypominają mi się słowa pisarki: „jakiejkolwiek byś nie użył konwencji czy jakąkolwiek byś stworzył, nie wyskoczysz z samego siebie”. Jakież to prawdziwe. Wszystkie dotychczasowe ucieczki uległy rozproszeniu, a i tak uparłam się przeżyć. Kiedy moje żyły pęcznieją, zmniejszam ciśnienie w kroplówce, wiem, że jeśli destrukcyjna ciecz spłynie wolniej, pozostanie mi więcej czasu w relacji ze światem. Podczas tych chwil, wyobrażam sobie jak kopie szmacianą piłkę na szpitalnych korytarzach, jak biegam po piętrach, goniąc niewidzialnego rywala a przy tym próbuje uniknąć kary. W tym systemie wszyscy chorzy zdziecinniali. Stali się niepoczytalni, mimo że to ich ciało choruje. Czasem podejrzewałam lekarzy o granie komedii. Choć lepiej powiedzieć, że była to tragifarsa… Matulu. Ratuj. Duchota ściska mi krtań, ale nauczyłam się nie oczekiwać. Ponieważ nie udawało mi się myśleć bez pomocy mowy, próbowałam wycisnąć z niej istotę.

Rzadko widzę rzeczy. Umiem je pogrupować na okres 1. dzieciństwa, w którym dominują kolekcje: klocków Lego, aut na resorach, makiet samolotów, lalek Barbie, nieużywanych domów z wyposażeniem kuchennym, woskowych figurek polskich i niemieckich żołnierzy, 2. wczesnej dorosłości, gdzie ważniejsi ludzie zawiedli, 3. dojrzałości, która zbyt wcześnie kazała rozliczyć się z przeszłością.

Rzeczy wyostrzają zmysły, poddają się uwadze, potrafią być kimś w rodzaju gościa-mebla. Brakuje im tylko ludzkiej miękkości. Nie wyobrażam sobie, aby miedzy mną, a przedmiotem istniała zbyt duża odległość, choć posiadanie obciąża.

Woskowe figurki polskich i niemieckich żołnierzy. Dał mi je dziadek. Siedzi w podniszczonym fotelu z przymkniętymi oczami. Bezdźwięcznie porusza wargami, mówi tak żeby go nie słyszano. Nigdy nie przyszło mi do głowy żeby zastanowić się nad wagą i znaczeniem tego, co próbował wyrazić. Kiedy on połykał własne słowa siedziałam na podłodze, blisko jego stóp. Przeglądałam szlaki bojowe zapisane w wytartych notatnikach. Motyle kołysały się za oknem, a dla mnie nie było innego świata tylko ten, który odgraniczał ślad grubej kreski: wolność prowadzącą przez okopy niewoli. Nie było innego sposobu żeby dostrzec niemożliwość owych dni. Ołowiani żołnierze maszerowali w moich grach jak nieustraszone zastępy, tworzyłam im z fantazji drewniane karabiny żeby mogli strzelać jeden do drugiego, mimo że ostatecznie, to ja decydowałam, kto zginie. Przewracałam na dywan postrzelonych wojskowych i liczyłam sekundy. Dziesiątkowałam całe armie. Sceny bitw skąpane we krwi trwały godzinami. Drżało rozpalone powietrze a ja ciskałam ognistymi kulami z wymyślonych bagnetów: wówczas myślałam, że nie ma nic bardziej fascynującego niż wojna. Żadna wątpliwość nie mąciła mi umysłu. W tamtym świecie ludzie byli matowi. Na czarno-białych fotografiach nawet trawa miała odcień szarości. Było to wrażenie, które towarzyszyło mi również podczas nastoletnich włóczęg: niezbywalne przeświadczenie, o tym, że świat zamknięty jest w krajobrazie przeniesionym z czasów okupacji. Czułam je w pokoju dziadka, w nim toczyła się wojna. Do samego końca.

1 Dywizja Pancerna. Bawię się żołnierzami z wosku jakbym szła z dziadkiem ramię w ramię przez Normandie, Belgię, Holandię (Breda? Coś mi to mówi) Francję. Mijane domy i ludzie sklejały się z moją wyobraźnią, myślałam o tamtych nieznanych gatunkach drzew, które powiewały jak biała flaga na wietrze. Ile z tego rozumiałam? Drzewa wypuszczały delikatne listki, jak błysk w ciemności. Jak to możliwe, że w tamtych subtelnych obszarach przyrody, miało ukryć się usprawiedliwienie.

Pamiętam, że w trakcie pochodu, zatrzymałam się nad ziemią dymiącą jak wrząca woda, nasłuchiwałam ciężkich kroków niemieckich żołnierzy. Szli w czarnych, długich płaszczach, wyglądali jak Diabły, a ja czekałam, który pierwszy wejdzie w kadr fotografii.

O Bredzie słyszałam od ojca. Tylko jeden krok wystarczył żebym weszła w tajemną przestrzeń, otoczona kordonem żołnierzy, czołgów i wiwatujących obywateli. Wyobrażałam sobie dziadka, który w eleganckim mundurze, w wypastowanych na glanc oficerkach i z przyklejonym do ust papierosem, przechadza się wśród tłumu. Uśmiecha do ludzi. Ilekroć patrzę tak przed siebie, widzę jego sygnet odbijający się w prowincjonalnym słońcu.

Jaki był? Bo do dziś nie wiem.

Nie pamiętam go bardziej zbuntowanego niż wtedy gdy odchodził. Wyrywał cewnik, odmawiał jedzenia, wykłócał o papierosy: poczerniałą fifkę (z kieszonki na piersi), do której wkładał Popularne bez filtra, wyciągnęłam tuż po jego śmierci. Zostało po nim niewiele. Babcia, która w spisywaniu rzeczy odnajdywała iluzje spokoju, postanowiła uchwycić dziadka w krótkich słowach:

Flanelowa koszula

Fifka do tytoniu

Brzytwa i pudełko na brzytwy

Woda kolońska

Papierośnica

Buty

Scyzoryk

Listy z czasów wojny

Pasek do spodni

Marynarka

Koszula niedzielna

Stara teczka na dokumenty

Okulary

Spodnie w kant

Skarpety

Bielizna

Czapka z szarego weluru

Talia kart

Skórzany portfel

Papucie

Zdjęcie kobiety

Medale zamknięte w purpurowych pudełkach

I zdjęcie z Królową Elżbietą

A kiedy zaznaczyła wszystkie, stwierdziła: więc umarł.

Zdjęcie z Królową Elżbietą… po latach dotarło do mnie, że to zdjęcie, które trzymam w kopercie, to żaden honor. Pewnego razu podczas jednego z „kryzysów” babcia powiedziała mi (niechętnie) o pewnym sekrecie. O dźwiękach, które przerodziły się w zgłoski, zgłoski w słowa, słowa w litanię słów, litania słów w deszcz słów, deszcz słów w Apokalipsę. I tak jak każdy początek, tak i ten ma swój koniec. Choć nadal nie wiem czy Bóg mu przebaczył. Ale dotarło do mnie wtedy, że dziadek był prawdziwym żołnierze, który ochrypł od okrzyków zbrodni.

Ta umykająca chwila, ten moment, nie jest dziś bardziej patetyczny niż wtedy. Wręcz przeciwnie odwołuje mnie do nieuchwytności przemijania. Nie potrafię tego pojąć, ale wspomnienie to wyklucza istnienie dziadka, moje, a tym bardziej żołnierzy i wojny. Zostaje jedynie mgnienie.

Kręcę gałką – ów przyjemny zapach poćwiartowanej pomarańczy, matka woła: Chcesz? Nie chce. Kręcę drugą – w końcu rozpoznaje siebie i idę. Nie istnieje dziś nic bardziej przygnębiającego i opuszczonego niż tamto podwórko. Niegdyś, okalały je drzewa śliwki mirabelki. W lecie rozłożyste korony tworzyły podniebną przełęcz. Z kolei, kiedy owoce zaczynały spadać, na chodniku tworzyły się soczyste plamy po rozgniecionych, żółtych śliwkach. I tamten zapach: słodki, intensywny. Przestrzeń przed blokiem porośnięta mleczami była bardziej gościnna niż niejeden dom. Każdy miał do niej dostęp, choć nie każdy potrafił go wykorzystać. Kręcę gałką – czas się przenieść na podwórze, bo tam następuje jakiś rodzaj sprawiedliwego wyrównania, miedzy mną a światem: tam wstępuje we mnie nowy duch, nowe ciało, które rośnie we mnie z nową skórą i organami. Tam mam wrażenie lekkiego upojenia alkoholem, choć do pierwszego łyka kilka lat. Tam materializuje się moje poczucie winy i staje obok przygarbionej sylwetki. Tam. Tam. To tu, to tam. Tam mogę rozprostować obolałe kości. Przechadzam się wokół jak wygłodniały wilk i wracam na swoje miejsce. Żeby tylko udało mi się, cały ten tłum powołać do życia… układ ulic pamiętam jak przez mgłę. Kimkolwiek byli tamci twórcy, pozostali anonimowi.

Salto. „A umiesz tak”, pyta Kaśka, by po chwili zawisnąć na stalowej rurze, głową w dół. Nietoperz! „A umiesz tak?”, odpowiadam i okręcam się niczym Derwisz w hipnotycznym tańcu. Trzepak stoi w centrum. Baza. Po szkole przychodzi Kaśka Popławska, Paweł Ziemski, Robert Malewski, potem ja, Maciek i Agata z trzeciego piętra i tak wszyscy siedzimy do wieczora. Na trzepaku. Dłonie zimne od stali, plujemy na chodnik (kto dalej), jemy słonecznik, oglądamy Bravo, losujemy kto weźmie plakaty. Każdy z osobna pozostaje we własnym, wewnętrznym dialogu: mknącym w zamyśleniu przez tysiąc kilometrów tam i z powrotem. Gdyby wtedy ktoś zapytał mnie o miejsce, w którym odpoczywają myśli. Wbrew wszystkiemu, ten dziecięcy natłok, był twórczy. –„nie wiem kim był Juwenalis” – odpowiadam, bo boje się wiedzieć.

Gramy w gumę. Do dziesięciu. Jedynki. Dwójki. Trójki. Czwórki. Piątki. Skucha. Wróć. Jedynki. Dwójki. Trójki…

Albo w klasy. Wystarczy beton. Kreda.

W najgorszym wypadku obserwujemy sąsiadów, wracających z szychty. Nie mogę pojąć, dlaczego malują sobie oczy. Czarną kredką? Mężczyźni? Mówimy między sobą i parskamy śmiechem. Bo tu nie o prawdę idzie, a o śmiech, zabawę. Jednak przez moment chwile naszego życia splatają się z losami innych ludzi.

Jeśli podczas deszczu, wydawało mi się, że to podwórze nie zasługuje na swoją pustkę, tak dzisiaj, nie jestem tego pewna. Był to jakiś moment przygotowania. Kiedy wkroczyłam w wiek dorosłości, doszłam do wniosku, że nie ma nic bardziej bezużytecznego jak stary, zasłużony trzepak. Jestem za duża by na nim zawisnąć i za wygodna, by godzinami siedzieć w beztroskiej bezcelowości, jak kiedyś. Teraz czuję się tak, jakby deszcz padał nieprzerwanie.

Utul.

Kręcę gałką – w pomieszczeniach roi się od boleści. „Dokąd po śmierci idą ludzie”? zastanawiam się, bo dziadek zakrztusił się na imieninach. Kręcę drugą gałką – a gdyby tak zażyć chininę, albo cyjanek?

Kręcę raz jeszcze –  przedstawienie, z kolei, robi się tak: nie mogę zasnąć (krzyczę ja) zbiegają się wszyscy (mama, tata, siostra), przy czym (mama): ledwo zasnęła, już ryk, (tata): czego beczy, beksa jedna! (siostra): sprzeciw. Nie sposób ich zaskoczyć. Za każdym razem to samo. Niemniej dzisiaj, kiedy krzyczę przed snem z tego samego bólu, wiem, że jest jedna, podstawowa różnica: nikt się nie zbiega.

I nadal twierdzę, że pamięć o początku nijak się ma z końcem. Tak czy siak zostałam sama. Z przelotną dysfunkcją pamięci, która, od czasu do czasu próbuje mnie poratować rzewnym wspomnieniem. Nawet kiedy sanitariusze układają mnie do snu, a następnie opuszczają pokój, słyszę te same słowa. Kręcę gałką. Nie kręcę. To już bez znaczenia.

Mogłabym przysiąc, że przyniósł jej kwiaty i powiedział: „Przepraszam”. Kręcę niewidzialną gałką – zaczynają grać i śpiewać. Sylwester. To ten czas, który ciągnie się od Świąt i nie służy nikomu. Od kilku dni wszyscy zachowują się jakby spali z otwartymi oczami: cały dom pokrywa sztuczny mech, jakaś rozrzedzona mgła unosi się ponad moją głową. Leże na łóżku i czytam Małego Księcia. Za oknem zima. Mroźna, choć całkiem przyjemna. Kręcę gałką – i ląduje na planecie z trzema wulkanami: „Gwiazdy zawsze doprowadzają mnie do śmiechu”! Szukam śladów samotnego chłopca. We śnie często śnię piękne opowieści, złożone z miękkich zdań. Stawiam literę za literą, obraz za obrazem a po przebudzeniu wciąż słyszę echo, które nieraz podpowiada żeby je zapisać. Z głębokim zdziwieniem obserwuje siebie, próbującą w ten sposób połączyć brak ciągłości życia. Stawiam koślawe litery, a obok nich dziecięcy obrazek, życie ujęte w symbol. Ostatni mój wytwór, podobny do poprzednich, przedstawiał: dom, płot, psa tuż przy ogrodzeniu, trzy chmury, słońce (łuk zaznaczający kąt prosty w rogu kartki), mewy i wysokie szczyty gór (ambicje). I tam było wszystko. Ale sposób oddania kształtów sprawiał, że nie było w nim życia, tylko płaskie wyobrażenie.

Więc może zamiast samego istnienia, to poczucie widowiskowości stawiało mnie wśród domowników na piedestale. Rola błazna? Kręcę niewidzialną gałką – na scenę wjeżdża klaun w jaskrawym kombinezonie. Wszystkie kolory tęczy: pomarańcz, żółty, niebieski, czerwony, złoto, srebro, do tego: kratka, paski, kółka. Nos jakby się wytarzał w dżemie, włosy nie swoje, od razu widać, peruka. Przebieraniec taki, o którym można poczytać przed snem. Czasem dostawałam oklaski, czasem słowną pochwałę, która budziła we mnie instynkt jakiegoś celu w życiu. Takie wrażenie, do dzisiaj, robi na mnie wszystko to, co sztuczne. Przykładowo, mam tak z dekoracyjnymi kwiatami lub owocami. To taka maniera, rzekłabym, postrzegania świata. A może to słowo brzmi zbyt analitycznie? Wyobrażam sobie jednak, że sztuczność jest jak druga skóra, element stroju. Niekiedy rozbierałam się prawie do naga, ale głównie w nocy. Spoglądałam w lustro. Plamy przedmiotów, które wyłaniały się z odbicia mieszały się z moim ciałem. Nachodziły na siebie, przenikały moje życie własnym istnieniem. Przykładowo, krzesło wpijało się w wątrobę, a stół przecinał tułów w poziomie. W lustrze wszystko było możliwe. Doszukiwałam się w nim pulsu, jakiś oznak życia. I mimo że rytuał ten nie przynosił skutku, bo przecież chciałam w nim zobaczyć jakąś cząstkę prawdy, był pocieszający. Pozwalał oprzeć się na nikłych przesłankach: że jednak pośród rzeczy, moje ciało ma inną konstrukcje, jest wypełnione cieczą. Dlaczego miałabym zrezygnować z niemal realnie odczuwanej własnej dwoistości?

Kręcę gałką – spoglądam za okno, w gęstym mroku, na wielkim, drewnianym stole (po drugiej stronie ulicy) dwa rude koty… wyglądają jak z bajki. Wielu daje się uwieść tym wszystkim przypowieściom. Dla mnie są to iskry nadziei, które rozpływają się w gęstej codzienności. Widzę siebie, bardzo małą (jak Calineczka) w środku lasu, do którego przybywają zbłąkani wędrowcy albo żądne przygód Małe Syrenki. No i ja wśród nich szukam swojego morału, jakieś puenty, która miałabym moc podsumowania. Bo nadszedł czas: moment, w który tak trudno uwierzyć. Przejście na drugą stronę, zazwyczaj wiąże się z wysiłkiem.

Schodzą się goście. Kręcę gałką – kobiety w atłasowych kompletach, tapirowanych włosach i czerwonych paznokciach, połyskują pyłkami brokatu. Tłoczą się w przedpokoju. Potem mężczyźni. W przydługich spodniach i szerokich krawatach, z butelkami spirytusu za klapami marynarek, kołyszą się lekko, jakby się unosili nad ziemią. Noc jest długa. Dyskotekowa kula zawieszona pod sufitem, błyska się pornograficznym odcieniem, dym papierosowy wrzyna w nozdrza. Przy stole siedzi kilka osób. Gruby jegomość wznosi toast: „Wypijmy za to!”. Więc piją. W takich sytuacjach wystarczy przechylić szkło. Wódka jest dobra na wszystko. W alkoholowym stanie, zawsze się coś zdarzy. Są takie momenty życia, w których wydaje się, że krew z nas wycieka, że ból jest tak silny, że na ulgę trzeba zapracować. Polej. Przechyl. Gorycz. Grymas. Zagryź. Przepij. Odetchnij. Poczuj rozchodzące się w klatce piersiowej ciepło. Napięcie znika. Jesteś Wielka. Jesteś Ważna. Jesteś Wartościowa. Ekstatyczna, cudowna podróż w nieznane. Być może istnieją w nas też inne rodzaje głodu i pragnienia, na które nigdy nie znajdziemy lekarstwa.

„Ambitna z nas młodzież”, mówi ojciec, biorąc do ręki zimną butelkę. Kręcę niewidzialną gałką – byli wybrańcami? Podniosłam wzrok, ale przede mną ciemność. W jego oczach odbijała się spokojna prostoduszność, ale gdy tylko zbliżał do ust kieliszek, zmieniał się nie do poznania.

Kręcę niewidzialną gałką – zamykam oczy i tańczę w ciemności a obok mnie Śmierć. Podchodzi do mnie i choć jest ciemno, rozpoznaje ją. Wszystko powoli cichnie, a przed moimi oczami miliony obrazów, twarzy i zdarzeń. Wszystko wiruje i tańczy. Upadam. Śmierć upada ze mną, ale trzyma zbyt mocno. Czy to już koniec? Mój ostatni taniec? Pragnę po raz ostatni wziąć głęboki oddech. Pragnę napisać ostatni list i dostać odpowiedź. Pragnę wciąż kochać i zapomnieć o wszystkim. Pragnę nauczyć się znaczeń słów, nauczyć alfabetu życia. Pragnę przeżyć wszystko raz jeszcze: tym razem inaczej. Pragnę nie pamiętać. Pragnę pogodzić z losem. Pragnę urodzić się i nie umierać więcej. Pragnę niekończącego się powrotu. Śmierć jednak trzyma zbyt mocno. Otwierają się wrota Otchłani. Wpadamy w samo centrum zdarzeń. Ja i Śmierć stajemy się jednością. Jestem Śmiercią, jestem nieśmiertelna.

Kręcę raz jeszcze – chce do krainy utraconego dzieciństwa. Kręcę na wszystkie strony – zabawa do rana. W pijackim zaniedbaniu, po kilkudniowym ciągu, w majakach i zwidach, na boso i bez koszul, w podartych spódniczkach, poprzekręcanych kompletach. Zewsząd słychać szu-szu i jeszcze raz szu-szu: łączące wszystkich orkiestrą dźwięków. Tak oto docierały do mnie, z zewnątrz, różne ostrzeżenia. Gdy po latach wspominam tamten wieczór, widzę siebie, jak zasiadam w zadymionych lokalach, gaśnie oślepiająca, dyskotekowa kula a wraz z nią moja egzystencja. Zamiast niej pojawia się bezczasowy awatar i kojące zapewnienie, że prócz mnie, świat nadal będzie istniał.

Jestem wysoka i szczupła o cienkich ramionach i długiej szyi wystającej z golfa. Długie ręce (a palce do pianina) zwisają swobodnie po obu stronach tułowia. Chce otworzyć usta, ale cisza mnie obezwładnia: najtrudniej pogodzić się z utratą.

Czarna wołga kojarzy mi się z dniem urodzin. Lśniąca, czarna limuzyna, o której opowiadał ojciec porywała dzieci. Ale właściwie kto porywał? Podeszłam do łóżka. Wsparłam się na łokciach. Kręcę gałką – ciepły maj przypomina letni grymas żaru. Bakchiczny nastrój wlewa się w dalekie zakątki, niewidoczne rejony miasta. Matka stoi przy oknie i patrzy jak ojciec (w żółwim kroku) szykuje narzędzia do pracy. W powietrzu unosi się zapach palonych śmieci. Dach przecieka i mimo że na zewnątrz jest sucho, metaliczne krople wpadają do środka. A to przecież ogień oczyszcza wszystko (może dlatego lubię odpalać zapałkami). I tak cały dzień. Do wieczora. Na zmianę: okno, dach, woda. Z czasem myśl o porodzie umyka. A jednak, matka powłóczy nogami, jakby wiatr chciał ją przewrócić a ojciec udaje, że strach się go nie tyczy. Dziwną grę prowadzili ci dwoje. Z jednej strony oślepieni nierozsądną radością a z drugiej przyćmieni zbliżającym porodem.

Czas stawał się coraz gęstszy.

Trzymajmy się za ręce, bo tak trzeba odejść – taki frazes, wyświechtany bon mot na podsumowanie.

Wspomnienie wszystkich poprzednich dni, kręciło się wokół niewidzialnej gałki. Teraz czas nie istnieje. Kiedy zaczęłam przychodzić na świat ojciec gnał do rynku po taksówkę. Może jeszcze tam stoi…


[1]Monolog z filmu Człowiek, który nie śpi, na podstawie książki Georges’a Perec’a o tym samym tytule. Powieść jednowątkowa? Bo bohater żyje w zawieszeniu. Egzystuje karmiąc się iluzją, że odosobnienie tak potrzebne każdemu na moment, może być sposobem na życie. Ledwie odczuwalne wyimki codzienności, grają tu role jedynych punktów zaczepienia.

Exit mobile version