Zdarza się, że zaglądam na profile kolegów i koleżanek po fachu, choć staram się robić to naprawdę rzadko. Ten sposób sprawia, że mam przekonanie, że nie wrzucam tych samych treści, co inni. Głupiutkie, wiem, ale ponieważ nie opuszcza mnie poczucie, że Internet jest nieustannie powiększającą się sumą kopiowanych, wciąż tych samych tekstów, że już wszystko zostało powiedziane, że wszyscy jesteśmy trochę „post moderne”, ta iluzja pozwala mi pielęgnować przekonanie o własnej wyjątkowości (ironia), dlatego, tak dbam o moje kłamstewko. Ale to tylko dygresja.
A więc, zajrzałam na profil kolegi Wojciecha Szota, skądinąd popularnego blogera książkowego, który w sobotnim poście nawiązał do artykułu Witolda Beresia pt. BIEDNI POLACY PATRZĄ NA LGBT, który to tekst ukazał się w weekendowym dodatku GAZETY WYBORCZEJ, WOLNA SOBOTA. Nie ukrywam, że temat przykuł moją uwagę, kolega Szot ubrany w koszulkę z hasztagiem „jestemprzeciwtransfobii”, również. Oba teksty (Beresia i Szota) przeczytałam w dzień, w którym ulicami Warszawy miała przejść Parada Równości.
Nikt nie wywoływał mnie do tablicy, ale poczułam, że chcę zabrać głos.
Tekst Beresia w GW jest zbiorem refleksji po lekturze antologii CAŁA SIŁA JAKĄ CZERPIĘ NA ŻYCIE Wydawnictwo Karakter (książka składa się z siedemdziesięciu dziewięciu nieheteronormatywnych historii). Autor mówi do rzeczy, punktuje okrutne zachowania wobec Innego, zajmuje stanowisko w sprawie systemowej homofobii. Czyta się to z dużą nadzieją. Postawa Beresia i jego wyznanie: „a ja, jak miliony obywateli chowanych w kulturowym polactwie (od Matejki po Sienkiewicza), źle reagowałem na Innych: byłem homofobem, a kto wie, czy nie i rasistą” jest nie tyle przepełnione uczciwością, co odwagą cywilną, której wielu osobom brakuje. Zrozumiałe jest również to, że urodzonym między 1945-1960 rokiem przyszło dorastać w czasach powszechnej pruderyjności, więc ich światopogląd dotyczący seksualności może być inni niż dzisiejszych dwudziestolatków. Prawdą jest, że brak woli wzajemnego zrozumienia zamiast do dialogu, prowadzi do podwójnego wykluczenia: osób LGBTQ+ przez starsze pokolenie oraz starsze pokolenie przez osoby LGBTQ+.
Tekst zaczyna się wykolejać, kiedy Bereś układa akapit o „agresji języka”, ściślej: feminatywach.
I w tym momencie przejdę do tekstu kolegi Szota. Bloger punktuje Beresia, który przyznaje, że „można i należy mówić „szefowa” zamiast „szef’”, ale „histeryczne kreowanie nowego języku przy upieraniu się np. przy „powstankach” – zamiast kobietach powstańcach – czy robienie z kobiety kierującej ciężarówką TIR tirówki jest głupawe” oraz „niszczy sens walki o nowy świat”. Wysoce niefortunne to słowo „histeryczne” – o sile mizog
ini tego słowa, sądzę, że wiemy najwięcej my, kobiety. Podobnie jak Szot jestem zdania, że język jest narzędziem emancypacji.
A mimo to jest w tej napastliwej odpowiedzi Szota na tekst Beresia, coś smutnego, niepokojącego. Całkiem niedawno, kilka tygodni przed planowanym pisaniem recenzję CAŁEJ SIŁY, zorientowałam się, że jestem zagubiona, że temat niezrozumienia wielości tożsamości, dotyka również mnie. Czułam chaos. I przyznam szczerze, że jestem lesbijką, ale jak się okazuje lesbijką starej daty i zmiany społeczne też mnie wyprzedzają. Podobnie jak Bereś nie rozumiem wielu rozróżnień, momentami sama czuję się przytłoczona wielością.
Proszę mi wierzyć, nie wynika to z uprzedzeń, a z ewidentnych braków w edukacji. W tym, że kiedy ja dorastałam jako młoda lesbijka, świat był inny.
Ze swoim pogubieniem poszłam na terapię (to znaczy nie tak dosłownie z tym, na terapię chadzam od dłuższego czasu). Rozsiadłam się wygodnie i niemal od razu przeszłam do rzeczy:
– Kiedyś świat był bardziej przewidywalny, człowiek był homo-, hetero-, albo bi-, mówiło się o transpłciowości, a teraz, kto by to wszystko ogarnął.
Terapeutka uśmiechnęła się.
– Mamy teraz szkolenie, faktycznie dużo tego – i zrobiła porozumiewawczy gest, świadczący o tym, że i ona jest zagubiona.
– Trzeba się edukować.
Na tej samej sesji zdarzyło mi się powiedzieć coś o gejach (naprawdę nie pamiętam już kontekstu), ale szybko się zreflektowałam i zdałam sobie sprawę, że było to homofobiczne.
– Czy nie jest tak, że gdybym ja powiedziała podobne zdanie, uznała by mnie Pani za pierwszą homofobkę w kraju? – spytała terapeutka.
Miała rację: uznałabym.
I – paradoksalnie – konfrontacja z tym, że sama czasem nienawidzę ludzi, że momentami klnę na innych, że ich oceniam, że są we mnie pozostałości systemowej mizogini, systemowego rasizmu i homofobii, utrudnia mi formułowanie zero-jedynkowych opinii na temat obu tekstów. W wielu punktach zgadzam się zarówno z Szotem, jak i Beresiem, tak samo jak potrafię się z nimi nie zgodzić.
Czy powinniśmy od siebie nawzajem wymagać zrozumienia bez dialogu? Bez przejścia tych wszystkich faz, które tożsame są z akceptowaniem zmiany?
„Nikt NAM nie będzie mówił jakiego języka mamy używać” – pisze Szot.
Kim jesteśmy MY i kim są tamci ONI?
Gdzie jest miejsce dla mnie, czterdziestoletniej lesbijki, która, gdy świat przyspieszył, zajmowała się innymi sprawami?
Kto nigdy nikogo nie wykluczył, niech pierwszy rzuci kamieniem.